
Ciekawe jak wyglądałby japoński komiks gdyby się nie zunifikował?
Ciekawe do jak głębokiej dziury wjechałby polski komiks, gdyby rysownicy poddali się presji „fanów komiksu” i masowo zaczęli robić „franko-amerykański mainstream”.
Ciekawe, czym żywiłyby się największe wydawnictwa we Francji i USA gdyby nie było Brecci, Crumba, Trondheima, Sfara itd.
Wyobraźmy sobie współczesny, mainstreamowy komiks amerykański bez Millera, Mignoli, McKeevera czy Paula Pope’a.
Rynek wydawniczy w USA bez Fantagraphics i Top Shelf?
Festiwal w Angouleme bez „namiotu alternatywy” i z wystawami ograniczonymi do komiksów „Leonard” i „Niebieskie mundury”, (bo przecież ani
Fremok ani
Blutch nijak się nie dają wcisnąć nawet w bardzo szeroko pojmowany „mainstream”)?
Podobno komiks polski jest gorszy, bo jest zbyt nieobliczalny, (czyli, że niby nigdy nie wiadomo, co się kupi), podobno komiks zachodni jest lepszy, bo czytelnik dostaje do ręki tylko najlepsze, sprawdzone komiksy z najwyższej półki.
Podobno krajowy komiks ma szansę jedynie, kiedy naśladuje frankoński albo amerykański mainstream, ale to i tak nic nie zmienia, bo zawsze jest tylko nieudolną kopią i nie ma szans dorównać zachodnim „mistrzom”.
Podobno Polacy nie potrafią pisać dobrych fabuł i w dodatku nikt tu nie potrafi rysować, ale za to na zachodzie to ho ho, tam każdy ma taki warsztat graficzny, że Picasso to mógłby jedynie ołówki za nimi nosić, a fabuły to robią tylko takie, że Sienkiewicz już sobie dawno żyły w grobie wypruł ze wstydu.
Bez różnorodności komiks umiera, unifikacja prowadzi do wyjałowienia, podobnie jak ślepe zapatrzenie się „na zachód”. Doskonale rozumieją to twórcy, wydawcy i czytelnicy w wielu krajach, w których istnieje „kultura komiksowa”, (chociaż, patrząc na Japonię mam pewne obawy, że nie do końca).
Komiks polski jest gorszy, bo nikt go nie wydaje za granicą?
Ale czy polski komiks ma szanse za granicą?
Tak, lecz niestety, przynajmniej w chwili obecnej, jedynie w szczątkowej formie.
Rysownicy i scenarzyści (ci drudzy w znacznie mniejszym stopniu), jako „wyrobnicy” w dużych wydawnictwach, pojedyncze albumy, jako „sezonowe, egzotyczne ciekawostki” itp.
Przy rynkach komiksowych, na których rocznie pojawia się kilka tysięcy tytułów, nasza, krajowa produkcja to kropla w oceanie.
Na zorganizowanie z odpowiednim rozmachem przekrojowych, reprezentatywnych wystaw i wsparcie ich stoiskami z krajowymi komiksami (przetłumaczonymi), które można by prezentować skutecznie na festiwalach, brakuje kasy i sztabu ludzi, którzy poświeciliby swój czas na przygotowywanie ekspozycji i obsługę stoisk.
A bez odpowiedniego rozmachu i suportu w postaci komiksowych albumów, nie ma szansy na zakodowanie się w świadomości wydawców i czytelników odwiedzających festiwale.
Jasne, że krajowi twórcy będą publikować na zachodzie, (co zresztą już się dzieje), należy jednak mieć świadomość, że najczęściej jest to robota od podstaw, wieloletnie wyrabianie sobie nazwiska i przyzwyczajanie do siebie czytelnika, a nie błyskotliwy debiut, po którym wszyscy padają na kolana.
O takim światowym statusie, jakim cieszą się wszelkiej maści komiksy amerykańskie czy francuskie (postrzegane całościowo a nie, jako pojedyncze serie czy albumy), możemy oczywiście zapomnieć, ale na coś takiego jak „polska szkoła komiksu”, zróżnicowana stylistycznie i tematycznie, oryginalna i wprowadzająca powiew świeżości w komiksie światowym, wciąż istnieje szansa.
Wbrew ograniczonym możliwościom wiarygodnego pokazania tego poza granicami naszego kraju i mimo chorobliwej wręcz nienawiści ze strony „nieprzebranych tłumów czytelników”.
Wielki szacun dla wszystkich, którym chce się sięgnąć po komiks bez patrzenia na kraj, w którym powstał.
A w nawiązaniu do tytułu wpisu:
Maki Sasaki w 1967Maki Sasaki w 1970Shinobu Kaze w 1980