
-Krajowi autorzy komiksów (czyli nadal KAK), nie stanowią o dziwo jednolitej grupy (co nie mieści się oczywiście w głowach większości „masowych czytelników”), ba, KAK różnią się między sobą jak hamburger z makdonalda i rolada z kluskami i modrą kapustą.
-wydawać by się mogło, że chociażby z racji wieku, KAK są bardziej świadomi obecnej rzeczywistości niż „mistrzowie komiksu”. Okazuje się jednak, że nie do końca. Niektórzy spośród KAK załapali się na końcowy etap komiksowej hossy w naszym wspaniałym kraju, i tak już im zostało. W domowych zaciszach dłubią mozolnie swoje albumy, pełni przeświadczenia, że właśnie tworzą przełomowe arcydzieło gatunku. Samo przeświadczenie to jeszcze nic złego, niestety wraz z nim pojawiają się oczekiwania finansowe i to praktycznie zamyka całą sprawę. Gotowe albumy (często naprawdę dobre), lądują w szufladach, a ich autorzy, po konfrontacji z wydawcami, którzy umierają słysząc kolejny raz o mitycznych 100 tyś. pln za album, popadają w twórczy stupor.
-podobne oczekiwania finansowe wykazują również tzw. „kalkulatorzy”, jak sama nazwa wskazuje, taki „kalkulator” liczy, liczy ilość księgarni, liczy komiksy na księgarskich półkach, zlicza mieszkańców bloku, osiedla, miasta, mnoży i dzieli potencjalnych czytelników etc. A kiedy wszystko już skalkuluje, to siada do robienia komiksu, po skończeniu którego wyrusza na poszukiwania wydawcy. W 99 przypadkach na 100 inicjatywa „kalkulatora” ostatecznie ląduje w szufladzie, ale zdarza się również, że „autor-kalkulator” trafi na „wydawcę-kalkulatora” (który oczywiście nie ma zielonego pojęcia o specyfice rynku komiksowego), i wtedy obaj płyną w siną dal.
-kolejnym specyficznym gatunkiem KAK są tzw. „artyści”. Właściwie to dwie grupy, bo z jednej strony mamy rasowych KAK, dla których własna, „nowatorska” wizja jest ważniejsza niż sam komiks, a z drugiej strony mamy, często znanych i uznanych, twórców spoza branży, dla których komiks jest kolejnym artystycznym eksperymentem. Niestety, większość z tego typu produkcji to strzelanie ślepakami. „Artyści” raz po razie, wciąż na nowo „odkrywają Amerykę”, tworząc „nowatorskie” formy komiksowe, które w bardziej cywilizowanych obszarach naszego globu, przetrenowano już na wszelkie sposoby, jakieś dwadzieścia lat temu. Ciekawostką jest, że rasowi „artystyczni KAK”, chociaż są w stanie wyjść odrobinę poza wyeksploatowane obszary sztuki komiksowej, trafiają jedynie na skraj granicy akceptacji czytelników komiksów, zaś „artyści” spoza środowiska są bardzo często hołubieni przez odbiorców nie mających z czytaniem komiksów wiele wspólnego.
Czyli tradycyjnie, w „komiksie artystycznym” pozostajemy niezmiennie „pawiem narodów i papugą”.
- symptomatyczne, że bardzo wielu KAK deklaruje się, że nie czyta komiksów. A ja, słysząc takie deklaracje mam mdłości. Cholera, przecież to tak, jakby chirurg przeprowadzał operacje jedynie w oparciu o własne obserwacje anatomiczne, a filmowiec kręcił filmy metodą „bierzemy kamerę i co się nagra to będzie”.
-inna sprawa, że kompletna nieznajomość komiksów mogłaby być lepsza, niż tajemniczy sport uprawiany przez wielu spośród KAK. Ten gatunek KAK podczytuje komiksy sporadycznie, w czym nie byłoby jeszcze nic złego, gdyby nie zwodnicze przeświadczenie takiego KAK, że czytelnicy komiksów również jedynie podczytują komiksy sporadycznie. Taki KAK jedzie sobie zagranicę, i tam, mniej lub bardziej świadomie, „odkrywa” jakiegoś twórcę, studiuje, analizuje, trenuje i po jakimś czasie prezentuje krajowym czytelnikom swój „nowatorski styl”.
Z jednej strony, inspiracje są niezbędne, jednak z drugiej, wychodzenie z założenia, że czytelnicy komiksów to ślepi idioci jest co najmniej dziwne, jeżeli chce się zdobyć uznanie w oczach tychże czytelników. A granica między inspiracją i plagiatem jest wąska i bardzo płynna.
-w dobie powszechnego dostępu do internetu, mamy oczywiście masowy zalew KAK sieciowych, na szczęście, zgodnie z odwiecznym prawem natury, podlegają oni takiemu samemu systemowi weryfikacji co „tradycjonaliści”, proces przechodzenia do rzeczywistości niewirtualnej jest oczywiście dłuższy, kontakt z czytelnikami, którzy głosują portfelem a nie darmowym, anonimowym wpisem, bywa bardziej bolesny, ale system działa, chociaż na naprawdę „soczyste owoce” z tego typu hodowli, przyjdzie nam jeszcze trochę poczekać.
CDN (tak, tak, będzie jeszcze)
* * *
Wracając do „innej beczki”.
Świeżutkie nabytki, o dziwo jakieś bardziej mainstreamowe tym razem:
-Kolejny tom dzieł zebranych McKeevera, czyli
„Eddy Current” , cudeńko, szkoda tylko, że w tak małym formacie.
-Sympatyczny
„Immortal Iron Fist” (lubię Daredevila, więc i to mi podeszło, fabularnie prosto i lekko, graficznie całkiem przyzwoicie, chociaż inkerzy zmieniają się zbyt często i niezbornie).
-
„Casanova” tom 1 „Luxuria”, określenie „fajne” wydaje się tutaj jak najbardziej na miejscu.