O rany, w poprzednim wpisie wspomniałem o „Glacial Period” Nicolasa de Crecy, a tym razem pora na jego absolutnie obłędne „szkice” z Japonii .
Przed Państwem mistrz rysunku natychmiastowego, farby „Leningrad”, tusz, kredki oraz stos genialnych rysunków i malunków na kartkach z niesamowitych papierów (Moleskine do akwareli to wierzchołek góry lodowej, prawdziwa masakra to te papiery czerpane kontra najzwyklejszy (i już jednostronnie zużyty) papier do drukarek) .
* * *
W ramach zbierania „chamskich andegrandów”, właśnie przybyła paczka z zakręconym „Salut, Deleuze!” Diecka , oraz, wydanym jak „5” Igorta, czarno (biało) czerwonym „Ikarusem” Manuele Fiora (o którym więcej wkrótce, jak poukładam sobie trochę przemyślenia o komiksach dwukolorowych).
* * *
I na koniec akcja w stylu "szybka lokomotywa na plecach konia"
▼
czwartek, 26 czerwca 2008
sobota, 21 czerwca 2008
"Muzealne atrakcje"
Kiedy muzeum wydaje komiksy związane ze swoją ekspozycją (vide Muzeum Powstania Warszawskiego), to nawet wrogowie postrzegania komiksu jako poważnego medium, nie mają z tym problemu.
Czy sensowne jest jednak wydawanie komiksów o samym muzeum?
Patrząc na działania, podjęte jakiś czas temu przez paryski Luwr, to jak najbardziej.
Dwa albumy; „Glacial Period” Nicolasa De Crecy i „The Museum Vaults” M.A. Mathieu , to żywe świadectwo tego, że znacznie więcej sensu ma tworzenie autonomicznych, autorskich albumów niż spolegliwe podporządkowywanie się „mainstreamowej wizji na sukces” narzuconej przez wydawcę (bo tak właśnie postrzegam „polskich olimpijczyków” z Angory).
De Crecy i Mathieu po prostu robią swoje i po swojemu, grają zarówno samymi budynkami Luwru (zapomniana świątynia tajemniczego kultu, biurokratyczny labirynt żywcem przeniesiony z powieści Kafki) jak i eksponatami muzeum (jeśli już jakiś się pojawia to ma związek z fabułą i proszę nie liczyć „występy gwiazd” w stylu Mony Lisy czy Nike z Samotraki).
Zapewne w polskiej wersji mielibyśmy ładnie odwzorowany Zamek Królewski albo wyeksponowaną na każdej stronie Damę z Łasiczką, na szczęście Francuzi mają więcej zdrowego rozsądku i zamiast rysowanej ulotki reklamowej mamy dwa pełnokrwiste albumy komiksowe.
I to wszystko ma sens, bo po co pokazywać eksponaty, o których wszyscy wiedzą?
I po jaką cholerę przerysowywać ze zdjęcia budynek, który każdy może sobie zobaczyć chociażby w sieci?
Czy nie lepiej zrobić po prostu dobry komiks, z sensowną fabułą, a przy okazji owinąć muzeum nicią tajemnicy i fantazji?
W czasach, w których Luwr przypomina centrum handlowe, przez które przelewają się tysiące turystów, taka odrobina nadrealności wydaje się być znacznie ciekawsza niż bezpłciowe odtwarzanie rzeczywistości .
Zaskoczyło mnie trochę zróżnicowanie formatu obu albumów, ale cóż, widocznie autorzy dostali wolną rękę nawet w tej kwestii.
* * *
No i Taurus mnie zaskoczył, bo tak jak zazwyczaj wydawcy albo dublują rzeczy z mojej półki, albo minimalnie uprzedzają moje zakupy z importu, tak tym razem praktycznie wszystkie zapowiedzi miałem w zakładkach „przyglądam się uważnie i jak trafi się okazja to kupię”.
Jason i Fernandes to wiadomo, ale "Kobieta mego życia, kobieta moich snów", „Czerwony Kapturek”, „Le Cadavre et le Sofa”, "Les funerailles de Luce", to komiksy, których nie spodziewałem się u nas w najbliższym czasie i kiedy dopisuję je do zapowiedzi Timofa, KG, Postu i Ladidy, to zupełnie poważnie zaczynam zastanawiać się nad samodzielnym wyszukiwaniem i sprowadzaniem czegokolwiek z mojego „kółka zainteresowań”.
* * *
„Bajabongo” żyje już (niestety) własnym życiem (jakoś pogodzę się z tym, że nie mogę go oddawać do adopcji za pomocą systemu kartek albo zapisów).
Tym razem drastyczna i zasygnalizowana chwilę temu na forum Gildii, „recenzja” w „Rzeczpospolitej”, oraz „Życie Warszawy” i „Newsweek”.
Czy sensowne jest jednak wydawanie komiksów o samym muzeum?
Patrząc na działania, podjęte jakiś czas temu przez paryski Luwr, to jak najbardziej.
Dwa albumy; „Glacial Period” Nicolasa De Crecy i „The Museum Vaults” M.A. Mathieu , to żywe świadectwo tego, że znacznie więcej sensu ma tworzenie autonomicznych, autorskich albumów niż spolegliwe podporządkowywanie się „mainstreamowej wizji na sukces” narzuconej przez wydawcę (bo tak właśnie postrzegam „polskich olimpijczyków” z Angory).
De Crecy i Mathieu po prostu robią swoje i po swojemu, grają zarówno samymi budynkami Luwru (zapomniana świątynia tajemniczego kultu, biurokratyczny labirynt żywcem przeniesiony z powieści Kafki) jak i eksponatami muzeum (jeśli już jakiś się pojawia to ma związek z fabułą i proszę nie liczyć „występy gwiazd” w stylu Mony Lisy czy Nike z Samotraki).
Zapewne w polskiej wersji mielibyśmy ładnie odwzorowany Zamek Królewski albo wyeksponowaną na każdej stronie Damę z Łasiczką, na szczęście Francuzi mają więcej zdrowego rozsądku i zamiast rysowanej ulotki reklamowej mamy dwa pełnokrwiste albumy komiksowe.
I to wszystko ma sens, bo po co pokazywać eksponaty, o których wszyscy wiedzą?
I po jaką cholerę przerysowywać ze zdjęcia budynek, który każdy może sobie zobaczyć chociażby w sieci?
Czy nie lepiej zrobić po prostu dobry komiks, z sensowną fabułą, a przy okazji owinąć muzeum nicią tajemnicy i fantazji?
W czasach, w których Luwr przypomina centrum handlowe, przez które przelewają się tysiące turystów, taka odrobina nadrealności wydaje się być znacznie ciekawsza niż bezpłciowe odtwarzanie rzeczywistości .
Zaskoczyło mnie trochę zróżnicowanie formatu obu albumów, ale cóż, widocznie autorzy dostali wolną rękę nawet w tej kwestii.
* * *
No i Taurus mnie zaskoczył, bo tak jak zazwyczaj wydawcy albo dublują rzeczy z mojej półki, albo minimalnie uprzedzają moje zakupy z importu, tak tym razem praktycznie wszystkie zapowiedzi miałem w zakładkach „przyglądam się uważnie i jak trafi się okazja to kupię”.
Jason i Fernandes to wiadomo, ale "Kobieta mego życia, kobieta moich snów", „Czerwony Kapturek”, „Le Cadavre et le Sofa”, "Les funerailles de Luce", to komiksy, których nie spodziewałem się u nas w najbliższym czasie i kiedy dopisuję je do zapowiedzi Timofa, KG, Postu i Ladidy, to zupełnie poważnie zaczynam zastanawiać się nad samodzielnym wyszukiwaniem i sprowadzaniem czegokolwiek z mojego „kółka zainteresowań”.
* * *
„Bajabongo” żyje już (niestety) własnym życiem (jakoś pogodzę się z tym, że nie mogę go oddawać do adopcji za pomocą systemu kartek albo zapisów).
Tym razem drastyczna i zasygnalizowana chwilę temu na forum Gildii, „recenzja” w „Rzeczpospolitej”, oraz „Życie Warszawy” i „Newsweek”.
środa, 18 czerwca 2008
"Wydrapywacze"

Istnieje podobno coś takiego jak „casus Otta”, czyli świetny twórca, który ze względu na presję czytelników grzęźnie w wypracowanym stylu.
Nie wiem czy to dobrze czy źle, bo przecież to co robi Ott jest bliskie doskonałości, a z drugiej strony twórcy, którzy zdecydowali się na odejście od swojej dotychczasowej techniki rysunku, bardzo często cofają się w rozwoju, lub po prostu tracą swoich dotychczasowych odbiorców (nie zawsze znajdując innych).
Nie jest to oczywiście żadną regułą, niemniej kiedy patrzę np. na cykl „Le Monde D’Arkadi” Cazy i porównuję go z jego wcześniejszymi pracami , albo kiedy zestawiam „Arq” Andreasa z jego flagowym „Rorkiem”, „Cromwellem Stonem” czy „Revelations posthumes” to jakoś tak smutno mi się robi.
Jasne, że równie wielu twórców wychodzi z takiej zmiany obronną ręką, bo przecież chociażby Girard jako Moebius, Rosiński, Gimenez czy nawet Gawronkiewicz, drastycznie ale z powodzeniem zmienili swój styl, chociaż wydawało się, że to co robią jest tak perfekcyjne, że pójście w innym kierunku może zakończyć się jedynie porażką.
Właściwie to miałem pisać dzisiaj o czymś innym, ale po prostu tak mnie naszło, bo od jakiegoś czasu uważnie przyglądam się innemu „specjaliście od wydrapywania”.
Frank Meynet, znany szerzej jako Hippolyte , to francuski twórca, który zaistniał jako autor albumów „Monsieur Paul” i „Dracula” wykonanych właśnie za pomocą scratchboardu, wzbogacając jednak tę pracochłonną technikę o kolor.
Niesamowite dla mnie jest to, że Hippolyte, zamiast eksplorować dalej ten styl, rzuca się na kompletnie inne techniki, eksperymentuje z „rysunkiem natychmiastowym” (nie ukrywając swojej fascynacji Nicolasem De Crecy i twórczością Gipiego), ołówek, akwarela i gwasz okazują się narzędziami, którymi posługuje się równie sprawnie jak wydrapywaniem tuszu i komputerowym nakładaniem koloru, świetnie radzi sobie również z pastelami i akrylem.
I patrząc na jego prace zastanawiam się jak bardzo różnymi drogami poruszają się twórcy komiksów, i że jeden, charakterystyczny styl dla wielu z nich pozostaje wyznacznikiem całej twórczości, dla innych uciążliwym kamieniem u nogi, dla jeszcze innych zmiana stylu to prawie samobójstwo, a są tacy, dla których właśnie ciągła zmienność stylu i technik wydaje się być „cechą charakterystyczną” .
niedziela, 8 czerwca 2008
Supernormal

Pisałem już o wydawnictwie Daada Books ?
Chyba nie, a warto napisać, chociaż tym razem może nie tyle o samym wydawnictwie, co o jego głównym filarze, czyli Marko Turunenie .
Pierwszy raz zetknąłem się z jego twórczością bodaj w Madburgerze , i wrażenie było na tyle mocne, że z powodu specyficznych rysunków, nawiązujących do popartu rastrów i ogólnie klaustrofobicznego klimatu, kilka razy wróciłem do jego komiksu w tej antologii.
Później trafiłem na dwa komiksy w Strapazinie (nr. 77 i 84) i w końcu na kilka prezentacji na sieci .
„Żarówiaste” kolory, zabawa z ikonami popkultury, postacie jakby żywcem skopiowane z zabawek znalezionych w dziecięcym koszu, trochę to wszystko przypomina Ostrowskiego, tyle tylko, że tam gdzie Ostrowski śmieszy i ośmiesza, tam Turunen zaciska przerażającą pętlę szaleństwa zderzając naszą, trywialną rzeczywistość z elementami fantastycznymi/bajkowymi, ale nie z dawnych legend i bajek, a ze współczesnej „masowej mitologii” plastiku i kiczu.
Najnowsza cegiełka z jego komiksami, czyli „Supernormal” trafia u mnie do działu „koniecznie kupić przy najbliżej okazji”.
wtorek, 3 czerwca 2008
Na nowych śmieciach
No to przenosimy się (niestety) z Radarów, i lądujemy na „ładniejszym” Blogspocie (parę osób się zapewne ucieszy, bo molestowali strasznie, że niby czytać się nie da itp.)
Na początek znienawidzony autolansik, czyli pierwsze recenzje (a właściwie impresje) w tydzień po premierze:
Na Kulturaonline i na serwisie Komikslandii , pojawiły się też pierwsze opinie na forum Gildii .
Ech, żeby to się jeszcze przełożyło na sprzedaż.
* * *
Z innej beczki, na stronie wydawnictwa
Typocrat w galerii zdjęć można zobaczyć jak wyglądają siedziby takich wydawnictw jak
B.u.L.b i
Drozophile , szczególnie „powierzchnia robocza” tego drugiego robi wrażenie.
* * *
W ramach odwiedzin u starych mistrzów polecam wizytę na stronie
Druilleta , a szczególnie w galerii „meblowej”, bo chociaż nie są to projekty na skalę Gigera, to jednak ma to wszystko swoisty, specyficzny charakter, do którego przez lata Druillet przyzwyczajał czytelników w swoich komiksach.
Szkoda, że jego komiksowa twórczość nie znalazła tylu kontynuatorów co estetyka wypracowana przez Moebiusa, Breccie czy Herge.
Na początek znienawidzony autolansik, czyli pierwsze recenzje (a właściwie impresje) w tydzień po premierze:
Na Kulturaonline i na serwisie Komikslandii , pojawiły się też pierwsze opinie na forum Gildii .
Ech, żeby to się jeszcze przełożyło na sprzedaż.
* * *
Z innej beczki, na stronie wydawnictwa
Typocrat w galerii zdjęć można zobaczyć jak wyglądają siedziby takich wydawnictw jak
B.u.L.b i
Drozophile , szczególnie „powierzchnia robocza” tego drugiego robi wrażenie.
* * *
W ramach odwiedzin u starych mistrzów polecam wizytę na stronie
Druilleta , a szczególnie w galerii „meblowej”, bo chociaż nie są to projekty na skalę Gigera, to jednak ma to wszystko swoisty, specyficzny charakter, do którego przez lata Druillet przyzwyczajał czytelników w swoich komiksach.
Szkoda, że jego komiksowa twórczość nie znalazła tylu kontynuatorów co estetyka wypracowana przez Moebiusa, Breccie czy Herge.