sobota, 14 grudnia 2013

"prędzej świnia zobaczy niebo" (cz. 1)

Są takie komiksy, na których wydanie w Polsce praktycznie nie ma szans. Oczywiście wynika to z różnych powodów, część się po prostu zestarzała, inne nie pasują do profilu żadnego wydawnictwa, a jeszcze inne są zbyt wielką niewiadomą żeby ktokolwiek chciał zaryzykować ich publikację.
Jednym z takich "niepasujących" komiksów jest "Tank Girl"



Seria wystartowała w formie "undregroundowej", jako elemet brytyjskiego zina "Atomtan", by od 1988 roku na stałe (czyli do zamknięcia w 1995) zagościć na łamach magazynu "Deadline" i szybko stać się jedną z najbardziej przebojowych postaci brytyjskiej kontrkultury.
Koszulki, plakaty, "badziki" z jej podobizną zalały londyńskie ulice i kluby, co ciekawe, mimo, że główna bohaterka jest heteroseksualna (no dobra, można ją nazwać zoofilem), to wylądowała na sztandarach środowisk LGBT, stając się symbolem protestów przeciwko działaniom Margaret Thatcher przy wprowadzaniu "Klauzuli 28", a w klubach przez długi czas używano określenia "Tank Girl nights" jako synonimu "lesbian party".


Wróćmy jednak do samego komiksu. Początkowe założenia "głównej osi fabuły" są genialnie pojemne w swojej prostocie, scenarzysta Alan Martin osadził historię w postapokaliptycznej Australii (nawiązując do "Mad Maxa"), a odpowiedzialny za warstwę wizualną Jamie Hewlett wykreował kompletną wizję świata, postaci, sprzętu i ubrań, mieszając motywy aborygeńskie, punkowe, flower power, steampunka i rodzącej się właśnie na brytyjskich wyspach subkultury techno.




Taka wybuchowa mieszanka musiała wypalić i tak też się stało. Wydawaniem zbiorczych przygód "Tank Girl" zajęło się największe brytyjskie wydawnictwo Penguin Books, bardzo szybko pojawiły sie też publikacje w Hiszpanii, Włoszech, krajach skandynawskich, a także w Argentynie, Brazylii i Japonii.



Starania o prawa publikacji w USA podjęło kilka wydawnictw i ostatecznie wygrało Dark Horse, które opublikowało w zeszytach trzy pierwsze serie (ten etap cyklu "Tank Girl" przypomina swobodną jazdę bez trzymanki, każdy zeszyt to właściwie antologia krótkich form, publikowanych regularnie w "Deadline", a jedynym kluczem jest tutaj chronologia publikacji)







Taka spontaniczna (i moim zdanem najciekawsza) forma, oparta na krótkich epizodach, trwa do 1995 roku, upada magazyn "Deadline", rusza za to produkcja filmu, z Lori Petty, Naomi Watts, Ice-T (i drugoplanowo pojawiającym się Iggy Popem).




Niestety Alan Martin coraz bardziej odlatuje w kierunku "eksperymentów" przeprowadzanych z przyjaciółmi z hipisowskiej komuny i chyba dlatego Jamie Hewlett podejmuje współpracę przy kolejnej odsłonie komiksu z Peterem Milliganem, tym razem powstaje zwarta opowieść (Milligan mówi o inspiracji "Odyseją" Homera i "Ulisseem" Joyce'a), w pełnym kolorze i okładkami Briana Bollanda, której publikacji podejmuje się DC Vertigo.






Zmęczenie materiału daje jednak o sobie znać, Hewlett rezygnuje z rysowania kolejnej serii i komiks "Tank Girl: Apocalypse" zostaje zrealizowany przez duet Alan Grant/Philip Bond.
Trzeba tutaj nadmienić, że zarówno Alan Martin jak i Jamie Hewlett zachowali kontrolę nad postacią, a przy okazji bardzo bezkonfliktowo zarządzają prawami autorskimi. Hewlett skoncentrował się na realizacji projektu "Gorillaz" (który przynosi mu chyba więcej satysfakcji, a przy okazji niewątpliwie dużo więcej kasy i popularności), Martin powrócił do "Tank Girl" w 2007 roku, publikując na łamach wydawnictwa IDW miniserie i one-shoty min. z takimi tuzami jak Mike McMahon czy Ashley Wood.



Seria straciła wprawdzie swoją spontaniczną żywiołowość, wciąż jednak dostarcza sporo zabawy zarówno twórcom jak i gronu wiernych czytelników. IDW regularnie publikuje nowe komiksy z cyklu, a Titan Books wznawia (w zbiorczych wydaniach) wczesne prace Hewletta i Martina, uzupełniając je nowymi grafikami tego pierwszego.


piątek, 13 grudnia 2013

O komiksie w filmie (tyle, że trochę inaczej)

Pamiętam jak nastoletnim pacholęciem będąc, zobaczyłem pierwszy raz "Zawodowca" ("Le Professionnel) Georgesa Lautnera. Ten, zrealizowany w 1981 roku, francuski film, miał w sobie wszystko żeby uwieść mój młodzieńczy umysł i do dziś (przyznaję, że również ze względów nostalgicznych) znajduje się bardzo wysoko w osobistym rankingu "the best of".
Genialny, nominowany (zasłużenie) do nagrody Cezara utwór "Chi Mai" Ennio Morricone,


który, jak się później dowiedziałem, został oryginalnie skomponowany do filmu "Maddalena" Jerzego Kawalerowicza.
Do tego przebojowo skonstruowana fabuła, czyli wątek sensacyjny polany scenami walki (zestarzały się straszliwie), odrobiną erotyki (dziś lekko zabawnej) i wsparty sporą dawką humoru (nadal bawi).
Świetna (chociaż klasyczna) pierwszoplanowa rola Jeana-Paula Belmondo (w scenach kaskaderskich brał udział osobiście, bez dublera), niesamowity Robert Hossein jako lekko psychopatyczny, rysujący coś w swoim szkicowniku w chwilach najwyższej koncentracji, komisarz Rosen i ciekawa kreacja Michela Beaune jako kapitana Valeras.
Wiele lat i oglądnięć później odkryłem, że to właśnie scena rozgrywająca w domu tego ostatniego, intryguje coraz bardziej mój "geekowski" umysł.
Bo kapitan (francuskiego wywiadu) Valeras, to po służbie wyrafinowany kolekcjoner, jego zbiory to przede wszystkim drogocenna (już wówczas), licząca od 100 do 150 sztuk, kolekcja japońskich robotów-zabawek (Belmondo rzuca w pewnym momencie nieczytelny w naszych zunifikowanych czasach tekst, o tym jak to niemieckie baterie nigdy nie pasują do japońskich robotów). Jednak to nie wyeksponowane na pierwszym planie roboty są najciekawsze, ale to co wisi w tle, na wszystkich ścianach.
Jakiś czas temu, nie mając jeszcze kopii filmu, zacząłem instynktownie grzebać po forach, okazało się, że francuscy komiksiarze namierzyli dwie plansze, które Philippe Druillet stworzył do swojego  komiksu "Gail" (z cyklu "Lone Sloane") inspirując się "Wyspą umarłych" Arnolda Bocklina.




Ostatni zakupiłem w końcu film na DVD, znalazłem chwilę czasu i mając wskazówkę odnośnie autora plansz, pogrzebałem trochę (w pamięci i na sieci) i wygrzebałem kolejne "elementy filmowej scenografii" (oczywiście również autorstwa Druilleta).
Czyli plansze z "Salammbo":






Ciekaw jestem czy oryginały zostały wypożyczone do filmu, czy może scenę kręcono w autentycznym mieszkaniu jakiegoś kolekcjonera? Wiem jedynie, że kilka lat temu te plansze pojawiły się w sprzedaży i solidnie wydrenowały czyjś portfel (obie plansze z "Gail" poszły prawdopodobnie za 40 000 EUR każda, portale aukcyjne podają aktualną estymację w przedziale 40-60 tyś.).
Gdybym swego czasu posłuchał starszych i mądrzejszych kolegów, to miałbym teraz oba albumy na półce i dawno temu rozpoznałbym je w filmie. Zamiast tego kupowałem nowsze albumy Druilleta, odkładając zakup "Gail" i "Salammbo" na później. Trudno, przynajmniej teraz mam mocniejszą motywację, żeby je w końcu nabyć.
Swoją drogą zabawne, że to plansze w wykonaniu Druilleta, a nie Moebiusa (który przecież wielbił Belmondo przy każdej okazji), pojawiły się w tym filmie. Czyżby efekt ówczesnej konkurencji między tymi twórcami? (Moebius podobno zdecydował się ostatecznie na wyjazd do Hollywood i pracę przy "Alienie", dopiero kiedy usłyszał, że taką samą propozycję dostał Druillet).

poniedziałek, 9 grudnia 2013

"Selfie" z ręki na koniec roku


"Fejsbukowy matrix" kreuje mi jakąś alternatywną rzeczywistość, pozwolę sobie zatem tutaj zanotować co wymęczyłem w tym roku, szczególnie, że w niektórych przypadkach brak egzemplarzy autorskich czy ulotność zdarzeń, doprowadzą za chwilę do sytuacji, w której sam zapomnę co, gdzie, jak i kiedy.
Zapuściłem "trochę" blogosferę, nagadałem za to sporo głupot min. na Wrocławskich Dniach Fantastyki i warsztatach w ramach "Miasta Komiksów" w Stalowej Woli, za co szczerze przepraszam uczestników obu imprez.
Jak nigdy wcześniej nabazgrałem kilka kolorowych okładek, o dziwo nie do moich komiksów.
"Fest" jako antologia chyba "dał radę"


szczególnie, że wyszedł trochę z getta i pojawił się min. na wystawie "Węgiel BOOM!"


i zagościł na łamach "Ultramaryny".

Nie omieszkałem też skorzystać z okazji i narysowałem (w końcu) kapitana Żbika dla "Zeszytów Komiksowych".

 
Do tego kilka komiksowych szorciaków (łowcom ciekawostek mogę sprzedać info, że oba moje komiksy z "Zeszytów" dzieli 17 lat, a łączy to, że są jedynymi zrealizowanymi fragmentami większego projektu, do którego już raczej nie wrócę), i parę mniej lub bardziej sensownych tekstów (ostatnio w listopadowym numerze miesięcznika "Znak", w którym niestety musiałem sporo wyciąć żeby się zmieścić w narzuconych 15 tyś. znaków (i tak byłem wredny i wcisnąłem 17 tyś. )).
Do tego dochodzi pół nowej części z cyklu "Fastnachtspiel" i 1/3 albumu o Bellmerze.
Niby niewiele, ale równocześnie wystarczająco, żeby mieć co robić w ramach postanowień noworocznych.
A bloga oczywiście odkurzę, już za chwilę, jak tylko się trochę ogarnę.

Przypadek szczególny

 Ilustracja nie jest komiksem (chociaż czasami komiks była wykorzystywany jako ilustracja). Pojedyncza grafika nie tworzy ciągu narracyjnego...